Wakacje, wakacje i po wakacjach

Ech… Było ale się skończyło. Niestety. Czas sielanki już za mną :( Czas do roboty. Ale było super. Zresztą popatrzmy:

Zaczęliśmy od Rzeszowa. Jakoś tak nigdy nie miałem czasu na to miasto. Zawsze jakoś w przelocie, przesiadka i dalej albo na południe albo do domu. Ale teraz wreszcie się udało. Rzeszów – zaplanowany, z rozmysłem a nie przypadkiem. No i było super. Oczywiście pierwszy kontakt z miastem to „wielki rzeszowski organ płciowy”. O ironio… w trakcie naszego pobytu dotarła informacja, że zmarł prof. Marian Konieczny – twórca tego dzieła.

Rzeszów dzisiaj to odnowiony rynek z bardzo fajnym klimatem – mnóstwo knajp, knajpek z ogródkami, tętniący życiem do późnych godzin nocnych. Deptak miejski rozciągający się od Rynku po Zamek i trochę różnych takich klimatycznych zaułków. Trochę modernizmu, secesji – generalnie architektury początków XX wieku. Oczywiście judaica – dwie synagogi i miejsce po kirkucie, wyraźnie oznaczone i upamiętnione. Kościoły – farny oraz pijarów i bernardynów. Do wszystkich trzech warto zajrzeć i podelektować się wnętrzem. Znajdziemy tam np. renesansowy ołtarz czy nagrobki.

Jako że byliśmy w Rzeszowie tuż po apogeum protestów (prezydenckie podwójne weto zastało nas w drodze), oczywiście chętnie skorzystaliśmy z opcji wieczornych spacerów przy siedzibie rzeszowskiego sądu :)

Będąc w pobliżu, należało skorzystać z sytuacji i odwiedzić Łańcut. Poprzednio byłem tu w wieku 6 lat i jedyne co pamiętałem to powozy. A dziś z tamtych czasów pozostały wszechobecne niegdyś kapcie :)

Zwiedziliśmy zamek, powozownię… Po zamku oprowadzają przewodnicy. Cóż powiedzieć… Jakoś tak pierwszym skojarzeniem po kontakcie z zamkową przewodniczką było o to:

Dość powiedzieć, że szkolenia z metodyki przewodnickiej naprawdę są potrzebne :-/

No ale największą frajdę w Łańcucie miałem ze względu na odwiedziny w tym miejscu:

Składnica ikon. Miejsce gdzie od kilkunastu lat można oglądać ikony pozbierane po cerkwiach z całej południowo-wschodniej Polski. Naprawdę można dostać oczopląsu… Mógłbym tam spędzić kilka godzin :) Nadrobiłem jedną z największych zaległości przewodnickich :)

W końcu wyrwaliśmy się w góry :) Na pierwszy ogień – Przymiarki. Taka niepozorna górka nad Iwoniczem Zdrojem, tyle że dająca panoramę 360 stopni. Widoki robią wrażenie. A zwłaszcza dominująca w krajobrazie Cergowa.

Nocowaliśmy w Iwoniczu. U Pauliny – dziękujemy za gościnę :) Pamiętacie historię sprzed roku, związaną z Rudą Furią vel Bazą vel Terką? Ruda trafiła w ręce Pauliny właśnie. Postanowiliśmy ich odwiedzić i przeprowadzić „wizytę poadopcyjną” ;) No taką nieformalną :) Oprócz Terki (bo tak się teraz Ruda nazywa), mieszka tam też Tajga – uroczy huskieł :) Było arcysympatycznie a i psica lepiej trafić nie mogła. A jaki z niej pieszczoch to najlepiej widać na fotkach :)

Trudno było się rozstać ale nie dało rady inaczej.

Wbiliśmy się w widokowy grzbiet prowadzący od Iwonicza w stronę Iwonicza Zdroju. Super traska. Tylko to słońce ;)

Szlaki w okolicach Iwonicza Zdroju znakowane są różnokolorowymi kwadratami. Mówiąc szczerze zabrakło mi tam tylko szlaku muchomorkowego, że posłużę się cytatem z klasyki – oczywiście Tytus, Romek i Atomek :)

A te widoki na progu Beskidu Niskiego są rewelacyjne. Aż niewyobrażalne jest teraz, że Beskid Niski do wojny cały był taki odkryty.

Po drodze spotkaliśmy zmorę wszelkich turystów, mianowicie Barszcz Sosnowskiego. Już wysuszony i na szczęście nieaktywny. Raz w życiu miałem w górach śmierć w oczach. Nie w czasie burzy, kiedy spierniczałem ile wlezie ze grzbietu Małych Pienin, nie w zimie w śniegu po pachy ale właśnie w Niskim, kiedy wpakowałem się w pole barszczu…

A taki ładny komitet powitalny czekał na drodze do Zawadki Rymanowskiej :)

Do wakacji będę jeszcze wracał kolejnymi wpisami. A teraz do roboty…